|
W stronę najwyższych gór świata
Himalaje od dawna fascynowały mnie swą potęgą i pięknem krajobrazu.
Marzenia o zobaczeniu najwyższych gór świata przeobraziły się w rzeczywistość, gdy w listopadzie 1992 roku rozpoczęliśmy wyprawę do Nepalu.
Postawiliśmy sobie ambitny cel: dotrzeć do jednego z najpiękniejszych zakątków głównego pasma Himalajów, położonego w zachodniej części Nepalu sanktuarium Annapurny. Jest to wspaniale ukształtowany cyrk lodowcowy, niemal całkowicie otoczony wysokimi, śnieżnymi szczytami, z których najwyższy, Annapurna I, liczy 8091 metrów.
Aby cel osiągnąć, musieliśmy najpierw dotrzeć do Pokhary, głównego miasteczka zachodniego Nepalu, skąd wychodzą wszystkie trasy trekkingowe w stronę, lub wokół Annapurny.
Sam dojazd do Pokhary był silnym przeżyciem. Autobus de luxe, kursujący z granicy indyjskiej okazał się być zatłoczonym do maksimum rozklekotanym pojazdem, zabierającym po drodze wszystkich i wszystko, jadącym do celu okrężną trasą. Nasze plecaki podróżowały na dachu, razem z tobołkami i inwentarzem miejscowych. Na dachu jechali także pasażerowie, którzy nie zmieścili się do wnętrza autobusu. Po kilkunastu godzinach, wieczorem, dotarliśmy do Pokhary, lecz z pewnymi stratami; koleżankom skradziono z bagaży buty i filmy fotograficzne. Zwłaszcza kradzież butów trekkingowych, w aspekcie planowanej górskiej wyprawy, byłą poważną stratą; trzeba było kupić nowe w jednym z licznych, tutejszych sklepików.
Pokhara jest sporą miejscowością, położoną malowniczo nad jeziorem Phewa Tal. Już stąd roztaczają się wspaniałe widoki ośnieżonego pasma Himalajów, z Dhaulagiri, Annapurną Południową oraz świętą górą Nepalczyków, Machhapuchhare.
Turystyczne hoteliki, liczne sklepy i restauracje są rozlokowane przy głównej ulicy, ciągnącej się wzdłuż jeziora. Wiele z tych sklepików prowadzą Tybetańczycy, którzy osiedlili się tu po aneksji Tybetu przez Chiny. Można w nich podziwiać wyroby tybetańskiego rękodzieła, m.in. wielobarwne tanki. Można także zapoznać się z folklorem Nepalczyków podczas wieczoru muzyczno-tanecznego, organizowanego w jednym z tutejszych hoteli. Uczestniczyliśmy w takim wieczorze, zakończonym wspólnym tańcem oglądających przedstawienie turystów i nepalskich aktorów.
Jednak naszym głównym celem było dotarcie do serca gór, czyli sanktuarium Annapurny. Musieliśmy uzyskać zezwolenie na trekking w jednej z miejscowych agencji turystycznych, tam też zamówiliśmy nepalskiego przewodnika, który zarazem niósł główną część naszego bagażu. Formalności związane z załatwieniem tych spraw trwały trzy dni, akurat trafiliśmy na dzień świąteczny. W międzyczasie postanowiliśmy wstępnie przygotować się do czekających nas trudów, wybierając się na trasę spacerową poza Pokharę, na widokowe wzgórze Sarangkot. Po drodze zwiedziliśmy miejscową świątynię hinduistyczną Bindu Basini, gdzie byliśmy świadkami składania hinduskiej bogini Parwati rytualnej ofiary z koguta, co wzbudziło w nas mieszane uczucia.
Podczas wchodzenia na szczyt wzgórza przyłączył się do nas 12-letni nepalski chłopiec z miejscowej wioski. Starał się być naszym przewodnikiem - mówił dość dobrze po angielsku! Ze szczytu wzgórza mogliśmy podziwiać całą Pokharę z jeziorem i otaczającymi je od południa pasmami górskimi. Niestety nasz cel - główne pasmo Himalajów - był tego dnia zakryty chmurami.
Następnego rana wyruszyliśmy na naszą trasę trekkingową. Wyjechaliśmy taksówką z miasta i stanęliśmy na szosie prowadzącej w stronę doliny Modi Khola, która dochodzi do sanktuarium Annapurny. Jeżdżą tędy jedynie ciężarówki, mogliśmy zatem liczyć tylko na autostop. Po około godzinnym, nerwowym oczekiwaniu nadjechała barwna, wypełniona ludźmi ciężarówka. Zatrzymała się jednak i zaczęliśmy podróż w głąb gór.
Samochód piął się krętą drogą, sapiąc i jęcząc, coraz wyżej. Widoki z paki ciężarówki były wspaniałe: zielone, tarasowe pola uprawne, łąki, szczyty gór i oddalające się jezioro przylegające do Pokhary. Po około dwugodzinnej jeździe wysiedliśmy: tu zaczynał się nasz pieszy szlak w stronę gór. Ruszyliśmy dość szeroką drogą, po której maszerowały także stada owiec, do miejscowości Chandrakot, zawieszonej wysoko nad ujściem doliny Modi Khola. Tam o zachodzie słońca ujrzeliśmy po raz pierwszy całą naszą trasę do sanktuarium. W ostatnich promieniach słońca zobaczyliśmy odległe jakby na wyciągnięcie dłoni masywy Annapurny i Machhapuchhare. Dzieliły nas jednak od nich cztery dni drogi.
Następnego dnia rankiem przy pięknej pogodzie rozpoczęliśmy zejście na dno doliny. "Straciliśmy" w ten sposób kilkaset metrów wysokości, lecz w Nepalu na trekkingowych trasach jest to typowe: kilkaset metrów w dół, po czym 1000 metrów w górę. Na dnie doliny na licznych polach miejscowych wieśniaków odbywały się akurat zbiory ryżu - pracowały głównie kobiety. Dość stromą ścieżką wspięliśmy się do położonego na wysokości 2000 m n.p.m. Ghandrung - jednej z największych wiosek miejscowego plemienia Gurungów. Jest pięknie położona na zboczu doliny, ze wspaniałymi widokami ośnieżonych szczytów wokół sanktuarium. Widoki te można podziwiać w pierwszej połowie dnia, gdyż zwykle po południu nadciągają chmury, okrywając wierzchołki gór ( co także tworzy niesamowite widoki!).
Po noclegu w hoteliku w Ghandrung, wypełnionym wielojęzycznym tłumem turystów, ruszyliśmy w trasę. Znów zeszliśmy w dół do bocznej doliny, aby następnie wspiąć się kilkaset metrów wyżej do ostatniej wioski na naszej trasie - Chomrong. W hoteliku spotkaliśmy turystów, którzy już wracali z sanktuarium; wymienialiśmy z nimi praktyczne uwagi na temat warunków panujących na górze. Warunki bytowe w hoteliku, jak to bywa w górach, były dość spartańskie; mogliśmy zamówić ciepłą kąpiel w kuchni w postaci wiadra z gorącą wodą.
Kolejny, trzeci dzień wędrówki w głąb doliny to stopniowo wznoszący się w górę trawers zbocza. Pozostały już za nami ostatnie tarasowe pola ryżowe; weszliśmy w gęsty bambusowo-dębowy las, przerośnięty różnymi krzewami i roślinami, m.in. rododendronami. Temperatura powietrza była coraz niższa, w południe osiągała kilka stopni powyżej zera, spadając w nocy poniżej zera. Nasz nepalski przewodnik nie był przygotowany na tak niskie temperatury; wybrał się na trekking ubrany tylko w cienkie spodnie i kurtkę dżinsową. W pewnym momencie wręcz stwierdził, że zamarznie z zimna. Ratowaliśmy go więc przed chłodem, użyczając mu m.in. czapki i rękawiczek.
Ostatnią noc przed osiągnięciem celu - obozu bazowego Annapurny (Annapurna Base Camp) spędziliśmy w zatłoczonym schronisku Himalaya Lodge, położonym na wysokości prawie 3000 m n.p.m. Noc była chłodna - wieczorne mycie w zimnej wodzie ze strumienia wymagało sporego hartu ducha.
Wczesnym rankiem ruszyliśmy w górę. Wkrótce minęliśmy sporą jaskinię Hinko, w której urządzono prymitywne schronisko i wyszliśmy ze strefy lasu. Przed nami był już widoczny Machhapuchhare Base Camp - obóz położony na wysokości 3750 metrów u stóp świętej góry Nepalczyków, Machhapuchhare. Wspaniale rysował się teraz jej profil w kształcie rybiego ogona, od którego góra ta otrzymała swą drugą nazwę. W pobliżu obozu jest stacja meteorologiczna i lądowisko dla helikopterów, ratujących turystów i wspinaczy podczas poważnych wypadków.
Nasz szlak wiódł jeszcze dalej. Skręciliśmy z kończącej się tu głównej doliny w lewo, aby po około 2 godzinach powolnego marszu, przy padającym śniegu, przekroczyć 4000 metrów n.p.m. i dotrzeć do obozu bazowego Annapurny, położonego na wysokości 4130 m. To był cel naszej trekkingowej trasy. Obóz bazowy okazał się być zbiorem kilku małych, kamiennych chat oraz większej chaty, pełniącej rolę jadalni. W jadalni panowała typowo wysokogórska atmosfera. Wokół dużego, ciężkiego stołu na ławach siedzieli ogorzali turyści z różnych stron świata, posilając się własnym lub miejscowym jadłem. Wymieniali na gorąco wrażenia z trasy lub z eskapad wewnątrz sanktuarium. W pomieszczeniu było zimno, lecz pod owiniętym kocem stołem znajdowała się silnie grzejąca lampa. Pozwalało to rozgrzać zmarznięte nogi.
W kuchni do snu układali się nepalscy tragarze; wyszedłem przed chatę - zbliżał się zachód słońca. W ostatnich słonecznych promieniach jarzył się żółtym światłem spowity w chmurach wierzchołek Machhapuchhare. Szybko zaczął zapadać zmierzch. Z żalem postanowiliśmy przenieść się do naszego "pokoju" w jednej z kamiennych chat. Panowały tu iście spartańskie warunki: trzy prycze i jedno krzesło to całe wyposażenie, okna bez szyb zostały prowizorycznie zatkane dyktą. Była to ciężka noc do przeżycia, zarówno z powodu temperatury poniżej zera, jak i wysokości nad poziomem morza. Rozgrzewaliśmy się "wzmocnioną" herbatą i śpiewami. Wkrótce po wschodzie słońca wyskoczyliśmy z zimnych łóżek.
Widok w pierwszych promieniach słońca był doprawdy imponujący. Wokół iskrzyły się przykryte śniegiem i lodem szczyty otaczające sanktuarium: Annapurna I, Annapurna Południowa, Fang, Hiunchuli, Rock Noir, Fluted Peak, Tent Peak i Machhapuchhare. Z obu szczytów Annapurny: wierzchołka głównego i południowego spływały lodowce. Poniżej obozu było widać głęboką dolinę wyrzeźbioną przez lodowiec. Postanowiliśmy dotrzeć w głąb sanktuarium do jednego z lodowców spływających z Annapurny Południowej. Wolno wznosząc się po skałach i trawach dotarliśmy do czoła lodowca, położonego na wysokości ok. 4300 m. Stąd widok był jeszcze wspanialszy. Szczególnie imponująco prezentowała się licząca prawie 4000 metrów południowa ściana Annapurny I (8091 m), zdobytej po raz pierwszy przez zespół Maurice'a Herzoga w 1950 r. Było tak pięknie, że nie chciało się nam schodzić, mimo iż mijało już południe i szczyty zaczęły spowijać się w chmury. Wreszcie zdecydowaliśmy, iż jeśli chcemy dziś zejść niżej, musimy pożegnać się z sanktuarium. Z żalem zabraliśmy swe rzeczy z obozu i ruszyliśmy w dół.
Schodziliśmy dość szybko spowitą w chmurach doliną, lecz do schroniska Himalaya Lodge dotarliśmy o zmierzchu, gdy wszystkie miejsca były już zajęte. Chcieliśmy przespać się w jadalni, lecz była ona zarezerwowana dla tragarzy. W końcu właściciel schroniska postanowił wypożyczyć nam mały, dwuosobowy namiot. Wtłoczyliśmy się do niego w trójkę; ciasnota miała jednak swą zaletę przy ujemnej temperaturze powietrza w nocy - było nieco cieplej. Wczesnym rankiem szybko opuściliśmy schronisko i ruszyliśmy dalej. W położonym niżej schronisku spotkaliśmy parę poznanych wcześniej młodych turystów z Izraela, którzy wypoczywali tu po problemach, jakie mieli z chorobą wysokościową w sanktuarium. Z powodu nasilania się jej objawów musieli szybko zejść w dół, nie osiągnąwszy głównego celu - obozu bazowego Annapurny.
My tego samego dnia doszliśmy do położonej wysoko na zboczu doliny pierwszej wsi na szlaku - Chomrong. Stąd następnego dnia rankiem zeszliśmy 1000 metrów stromo w dół na dno doliny Modi Khola. Po drodze oglądaliśmy wspaniałe widoki "z lotu ptaka", z licznymi tarasami pól ryżowych na zboczach. Po zejściu, przechodząc długim, wysoko zaczepionym mostem wiszącym, przekroczyliśmy potok Modi Khola i znów zaczęliśmy wspinać się po zboczu do dużej wsi Landrung. Ta typowa nepalska wioska była pełna życia: na polach kobiety zbierały sorgo, w obejściach mężczyźni naprawiali narzędzia rolnicze, dzieci miały lekcję na zewnątrz budynku szkolnego. Niektóre ze spotkanych na drodze dzieci przyglądały nam się z zaciekawieniem, prosząc o długopis lub słodycze; rozdaliśmy pozostałe nam drobiazgi. Z drogi roztaczały się wspaniałe widoki na przeciwległe, zalesione stoki doliny Modi Khola oraz na górujące nad nimi ośnieżone szczyty otaczające sanktuarium Annapurny.
Późnym popołudniem dotarliśmy do położonego na skraju wsi małego schroniska. Tu postanowiliśmy spędzić ostatnią noc w górach, przed zejściem do "cywilizacji", czyli Pokhary. W schronisku w towarzystwie ciekawych obieżyświatów spędziliśmy miły wieczór przy szklaneczce piwa. Noc była dość chłodna; wstałem zatem wcześnie, aby po raz ostatni przyjrzeć się o świcie szczytom wokół sanktuarium.
Nagrodą za ranne zerwanie się z łóżka był niesamowity spektakl przejścia nocy w dzień:
najpierw lekko zaczęło się rozjaśniać niebo na wschodzie, wkrótce zaróżowiły się śniegi na szczytach Annapurny, po czym stopniowo mrok w dolinie zaczął ustępować pod wpływem pierwszych promieni słońca. W oddali migotały jeszcze światła wsi Ghandrung, lecz barwy krajobrazu szybko nabierały soczystości. Spektakl był tak fascynujący, że mimo dotkliwego, rannego chłodu spędziłem prawie godzinę, podziwiając go i fotografując.
Po śniadaniu ruszyliśmy w dalszą trasę. Ostatni jej odcinek był dość długi i wyczerpujący. Najpierw musieliśmy wspiąć się stromą, leśną ścieżką na górski grzbiet. Następnie, po krótkim odpoczynku na punkcie widokowym, zeszliśmy długim, połogim zboczem do wsi Dhampus, położonej na sąsiednim grzbiecie górskim.
W miejscowej knajpce zjedliśmy posiłek i ścieżką prowadzącą kilkusetmetrowym zalesionym stromym zboczem zeszliśmy na dno kotliny Pokhary. Tu "złapaliśmy" taksówkę i późnym popołudniem dotarliśmy do naszego hoteliku w centrum Pokhary. W hoteliku pożegnaliśmy się z naszym przewodnikiem - sympatycznym studentem nepalskim, dorabiającym prowadzeniem turystów w góry; wymieniliśmy adresy, obiecując przysłać pamiątkowe zdjęcia. Zakończenie dziewięciodniowego trekkingu uczciliśmy uroczystą kolacją w jednej z licznych restauracji na głównej ulicy Pokhary. Wciąż świeżo mieliśmy w oczach wspaniałe widoki najwyższych gór świata, obiecując sobie, iż jeszcze kiedyś wrócimy w Himalaje...
|